HOME | DD

Domcia880 — Spamano - Inny swiat III
Published: 2014-08-02 17:21:35 +0000 UTC; Views: 976; Favourites: 4; Downloads: 0
Redirect to original
Description Dwa tygodnie minęły szybciej, niż ktokolwiek by się tego spodziewał. Nie podejrzewałem, że mieszkanie z Antoniem może okazać się w miarę przyjemne, do tego zabawne. Głąb miał miliony pomysłów na minutę i razem z Gilbertem nie wahali się przed spełnieniem kilku z nich. Te ambitniejsze skończyły się planowaniem i niczym innym, za to niektóre wcielili w życie. Jeśli oczywiście można uznać nabieranie ludzi za coś interesującego. Jak to mówił, świat ludzi jest wspaniały, więc musi korzystać, bo nie ma pojęcia, kiedy następnym razem tutaj zawita. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że ktoś tak „ludzki” był w moim wymiarze tylko trzy razy i to nigdy na więcej niż dwa dni, w których i tak nic ciekawego nie robił. Chyba, że ktoś uważa odwiedzanie budki z jedzeniem hiszpańskim i obżeranie się nim do nieprzytomności („Nie mamy takiego żarcia w piekle!”)za coś niezwykle interesującego.
Muszę przyznać, że towarzystwo Antonia na tyle skupiło moją całą uwagę, że kompletnie zapomniałem o pozostałych przyjaciołach. To znaczy kumplach…
Spotykałem się z nimi tylko na szkolnej stołówce, gdzie wspólnie spożywaliśmy posiłek oraz rozmawialiśmy, gdyż na przerwach uczyłem się przy klasie, gdzie miałem mieć lekcje. W porównaniu do nich, zależało mi na dobrych stopniach, a w domu po prostu nie miałem czasu na naukę. Kto by miał, mieszkając z demonem i magicznym kurczakiem, na których ciągle trzeba mieć oko, bo w przeciwnym razie zrobią jakąś głupotę?
Także z ich winy odmawiałem jakimkolwiek wyjściom na miasto razem z Feliksem i jego bandą. Na początku nie zdawałem sobie sprawy, że ilość odrzuceń z mojej strony była taka spora, do czasu kiedy dostałem wiadomość od Arthura, w której ilość przekleństw mnie aż przeraziła. Po niezbyt miłym opisaniu mojej osoby, na końcu dodał, że mamy się spotkać w knajpce, w której pracuje Francuz i że nie przyjmuje żadnych wymówek.
Oczywiście, gdy tylko Antonio dowiedział się o moich planach, zaczął błagać mnie o możliwość zabrania go ze sobą.
- Nie ma mowy! – rzuciłem w jego stronę, starając się uniknąć spojrzenia w jego proszące oczy. Wiedziałem, że chociaż raz zerknę w tę migoczącą zieleń, ulegnę. – Tylko tego brakuje, żeby moi znajomi się o tobie dowiedzieli.
- Co w tym złego? Przecież umiem się zachowywać!
Miałem już mu coś powiedzieć, co współgrałoby z kilkoma kopami w ten jego latający tyłek, ale chyba sam zrozumiał, bo po chwili opadł na stopy i podrapał się nerwowo w tył głowy.
- Jakoś nie potrafię się od tego odzwyczaić, hehe.
- Dlatego zostajesz w domu! – warknąłem, zakładając buty. – Nie mogę pozwolić, żeby ktoś miał jakieś podejrzenia. Nawet nie wiedziałbym jakby im to wszystko wyjaśnić…
- Mógłbym użyć magii, żeby zapo…
- Żadnej magii, kretynie! – wrzasnąłem, po czym odkrząknąłem, zdając sobie sprawę, że ktoś mnie mógł usłyszeć. – Wystarczy, że manipulujesz moją matką i Felicianem, więc nie zwracają uwagi na twoje latanie po mieszkaniu. Ale czy aby przypadkiem nie zostało ci jej za wiele?
- No niby tak…
- Co zrobisz, jak będziesz zmuszony użyć swoich mocy? Jak portal będzie już gotowy, a ty będziesz musiał go przywołać? Sam mówiłeś, że twoja magia w każdej chwili może się wyczerpać, więc chociaż zaoszczędź jej trochę na później.
Że też ja muszę o wszystkim myśleć…
Antonio spuścił głowę w dół i coś do siebie burknął. Pewny o swoim zwycięstwie, ubrałem kurtkę i sięgnąłem do klamki, by otworzyć drzwi, lecz zatrzymał mnie mocny uścisk na ramieniu.
- Lovi, nie zostawiaj mnie samego w sobotni wieczór – jęknął cicho, po czym, na szczęście, ręka której palce ostro wżynały mi się w skórę, opadła wzdłuż jego tułowia. – Będę się nudził!
- To zrób coś pożytecznego, kurna – mruknąłem. – Posprzątaj dom, albo odrób moją pracę domową.
Nie widziałem jaką minę zrobił, bo już wyszedłem, ale podejrzewałem, że musiała przedstawiać horror. W każdym razie tak wyglądałaby moja twarz, gdyby ktoś zaproponowałby mi zrobić kilka obowiązków domowych w weekend.
Gdy dotarłem przed budynek, w którym się umówiliśmy, szybkim ruchem ściągnąłem z głowy kaptur i otrzepałem ramiona z tego zimnego cholerstwa. W połowie drogi zaczęło sypać, jak z głowy Feliksa kiedy zapomni umyć włosy, a niestety żaden szampon nie chce mu pomóc w pozbyciu się łupieżu.  Nie żeby obchodził mnie jego wygląd, czy coś, po prostu czasami wyglądało to niesmacznie.
Kiedy uznałem, że moje buty chociaż w większości nie pokrywa już ciemna maź (tak, właśnie tego nienawidziłem w zimie – śnieg na ulicach pomieszany z błotem, jak nie z czymś gorszym), otworzyłem szklane drzwi, za którymi powitało mnie przyjemne ciepło. Mógłbym do tego przywyknąć… Albo jednak nie.
Mój wzrok padł w pierwszej kolejności na bandę okupującą stolik po drugiej stronie pomieszczenia. Ich po prostu nie dało się pominąć, co w tej chwili potwierdzał Feliks, który nie przejmując się pozostałymi gośćmi, stał na krześle, jakby nie wiedział do czego ono służy. W jednej ręce trzymał kufel piwa, za to drugą wymachiwał w stronę sąsiedniego stolika, drąc się przy tym jak opętany. Czasami naprawdę nie miałem pojęcia dlaczego się z nim zadaję.
Z cichym westchnięciem ruszyłem w ich kierunku, żeby się do nich przysiąść. Z każdym następnym krokiem czułem na sobie coraz więcej ciekawskich spojrzeń, a wszystkie posyłane były właśnie z tego jednego stolika. Że też musieli zainteresować się mną, a nie na przykład Łukasiewiczem, który wylewał swoje żale obcym osobom, wciąż krzycząc i rozlewając przy tym piwo na swojego lakierowanego kozaka, spoczywającego teraz twardo na odzianym obrusem blacie.
Kiedy usiadłem na krześle, chyba ciche skrzypnięcie paneli otrzęsło blondyna, bo po chwili wymachiwana wcześniej ręka została skierowana w moją stronę, co też zrobiła jego głowa, za to zielone oczy zmrużyły się złowrogo.
- Któż to nas raczył odwiedzić – powiedział, a raczej wrzasnął, pewnie nie zdając sobie sprawy jaki cyrk właśnie odstawiał. – Stęskniłeś się za przyjaciółmi? A może…
- Feliks, jak się zaraz nie zamkniesz i nie siądziesz jak na człowieka przystało, to przysięgam na wszystkich bogów, że za chwilę będziesz odgarniał śnieg przed drzwiami własną twarzą! – wybuchnął Arthur, cały czerwony po twarzy, lecz po chwili się uspokoił, a na jego ustach zagościł kpiący uśmieszek. – Ale to nic w porównaniu z tym co zrobi z tobą Francis jak wróci z magazynu i zobaczy jaki chlew po sobie zostawiłeś.
- Stary, nie chciałbym być na twoim miejscu! – stwierdził Alfred i upchał kolejną garść chipsów w swoje usta. Nie żeby coś, ale połowa syfu jaki ogarniał ten stolik, to pieprzone okruszki…
- W ogóle zastanawia mnie to, czemu on cię tu jeszcze wpuszcza – odezwałem się po raz pierwszy od kiedy przy nich usiadłem.
No naprawdę, na drzwiach wejściowych powinna wisieć tabliczka: zakaz wprowadzania zwierząt oraz polaków. Może wtedy moje życie byłoby chociaż o połowę spokojniejsze, bo przecież w tej knajpce spotykaliśmy się najczęściej. Feliks nie był jednak taki zły. Przynajmniej czasami.
- Też mnie to zastanawia…
Z myśli wyrzucił mnie głos dochodzący z mojej prawej. Odwróciłem się w tamtą stronę i ujrzałem Bonnefoya, który mając skrzyżowane ręce, tupał jedną stopą, zniecierpliwiony.
- O, Franny! – wrzasnął ucieszony Feliks, jednak dało się w tym słyszeć nutkę strachu. Po chwili schodził już do pozycji siedzącej, żeby jakoś polepszyć swoją sytuację. – Długo kazałeś na siebie czekać…  Zdążyliśmy nawet… Ej, a co tam masz w ręce?
Mój wzrok przeniósł się na francuza, który trzymał jakiegoś pilota. Migiem nacisnął czerwony guzik.
- Po co ci ten…
Łukasiewicz nigdy nie dokończył tego zdania. Lekko zmieszany zerknąłem w jego stronę, jednak zastałem tylko puste miejsce. Chwilę później drzwi wejściowe trzasnęły, a dzięki temu że były przeźroczyste mogłem zobaczyć jak Polak próbował się wyrwać dwóm ochroniarzom, ale marnie mu to wychodziło. Zaśmiałem się kiedy wylądował twarzą w pobliskiej zaspie.
- Uuu, zostanie ślad… - stwierdził Jones, który oderwał się od przekąsek, żeby popatrzeć na to przedstawienie.
- A nie mówiłem, że będzie odgarniał śnieg twarzą?

- No, nie wierze… - wyrwało się  z trzech ust, kiedy knajpka lśniła czystością w zaledwie kilka minut, a każdy z gości dostał na przeprosiny darmowego drinka. Nie wiedziałem, czy to urok Francisa sprawiał, że to lokum jeszcze nie splajtowało, czy były to po prostu jego umiejętności.
- Jak to zrobiłeś? – spytał zszokowany Arthur kiedy siedzieliśmy w czwórkę przy czystym już stoliku.
- Udało nam się zaopatrzyć w najlepszą obsługę na tym kontynencie. Nic wielkiego. – Francis machnął ręką, jakby coś takiego było codziennością. – Ale co tam u was słychać? Dawno się nie widzieliśmy, zwłaszcza my, Lovino.
No tak. Kiedy z resztą znajomych spotykałem się w szkole, z nim w ogóle nie miałem kontaktu. Francis był najstarszy z nas i jako jedyny miał jakieś obowiązki inne niż szkoła. Reszta z nas chodziła do liceum, ja z Feliksem do drugiej klasy, a Arthur wraz z Alfredem do trzeciej.
- U mnie jak zawsze – mruknąłem po chwili. Może i było to kłamstwo, ale przecież nie mogłem im powiedzieć, że tak naprawdę moje życie zmieniło się w jedną noc i od tamtej pory niańczę dwa demony.
Gadaliśmy jeszcze chwilę, dopóki nie nastał błogi spokój. Pozostali popijali w międzyczasie swoje drinki, ja jakoś nie miałem ochoty. Znudzonym wzrokiem rozglądnąłem się po knajpce. Naprawdę zdumiewało mnie to, że Francisowi udało się wszystko opanować w tak krótkim czasie. Teraz ludzie rozmawiali i śmiali się, jakby zapomnieli co się tu wydarzyło.
Oparłem brodę o swoją dłoń, której łokieć znajdował się na blacie. Sam nie wiem dlaczego, ale wyjrzałem przez gigantyczne okno, znajdujące się tuż obok wejścia. Moje oczy zmrużyły się lekko, ponieważ szyba była lekko przyciemniana, żeby w upalne dni słońce nie przeszkadzało gościom w spożywaniu posiłków, czy zwykłym spotkaniu z przyjaciółmi.
Ktoś stał przed lokum i wpatrywał się do środka. Miałem jakieś dziwne wrażenie, że jego uwaga była skierowana na mnie, ale po co ktoś miałby mnie obserwować z takiego miejsca? Pewnie po prostu chciał się upewnić czy są wolne stoliki...
Poczułem nieprzyjemny ucisk w żołądku, kiedy zobaczyłem lekko zamazany uśmiech na twarzy tej osoby. Nie wiedziałem czy to tylko moja wyobraźnia, ale naprawdę się czułem jakbym był obserwowany.
Kiedy spojrzałem drugi raz, ponieważ speszony spuściłem wzrok z tamtego miejsca, nikogo tam już nie było.
Westchnąłem cicho. Jednak od czasu poznania Antonia moja wyobraźnia się zwiększyła i zaczęła coraz częściej płatać figle…
- Będę się już zbierać – powiedziałem, wstając z krzesła.
Arthur posłał mi ciepły uśmiech i kiwnął głową, a Alfred w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, pochłonięty jedzeniem. Spojrzałem na Francisa, ale on wpatrywał się w pewno miejsce ze zmarszczonymi brwiami, tak jakbym nic nie powiedział. Niemożliwe…
Podążyłem oczami za jego wzrokiem i poczułem że blednę. Blondyn wpatrywał się dokładnie w to samo miejsce, co ja chwilę temu. A więc jednak ktoś tam był.
- Jest tam coś ciekawego, że się tak gapicie?  
Kirkland był na tyle głośny, że obaj z francuzem odwróciliśmy się w jego stronę. Moje policzki przybrały delikatny odcień czerwieni, jak zawsze kiedy ktoś zwróci mi uwagę czy coś. Tak już mam, co zrobić…
- To cześć.
Popatrzyłem jeszcze na Bonnefoya, który wpatrywał się we mnie zagadkowym wzrokiem, i udałem się w stronę drzwi.
Wracając do domu, cały czas miałem takie głupie wrażenie, że coś jest nie tak. Do tego Francis to potwierdzał swoim zachowaniem.
Kiedy wszedłem do mieszkania, natychmiast uderzyła mnie głucha cisza. Było prawie wpół do szóstej, więc o tej porze powinien być tu rumor ze strony mamy, brata, plus dwóch dodatkowych lokatorów. Ale jeśli chodzi o Antonia i Gilberta, to pewnie urządzili sobie małą sjestę w moim pokoju.
Kiedy wszedłem do pomieszczenia, dostałem szoku. Okno było otwarte na oścież, a po podłodze walało się pełno rzeczy, nawet rozbity wazon. Co do cholery się tu stało?! Przecież jak wychodziłem był tutaj w miarę porządek!
Udałem się na środek pokoju, po czym rozglądnąłem się dokoła. Nigdzie ani śladu demona i kurczaka.
- Antonio… - szepnąłem do siebie. Naprawdę się martwiłem, co temu debilowi mogło się stać. Co jeśli ta osoba sprzed knajpy Francisa miała z jego zniknięciem coś wspólnego?
Niczym strzała wybiegłem z pokoju, później domu. Musiałem go znaleźć. Musiałem się upewnić, czy jest bezpieczny. Musia…
Stanąłem.
Naprawdę aż tak zależało mi na jego znalezieniu? Dlaczego?
Po chwili poczułem jak wielki rumieniec zalewa moją twarz, którą zakryłem własnymi dłońmi. Lubiłem tego walniętego Hiszpana, musiałem to przyznać, ale nie sądziłem że aż tak się nim przejmowałem.
- Lovi?
Moje ręce opadły wzdłuż ciała, kiedy usłyszałem tę głupią ksywkę. Antonio podszedł do mnie, pewnie nieco przestraszony tym, że sterczę na środku ulicy, co dopiero teraz zauważyłem.
- Co się stało? – spytał z troską w głosie.
Spojrzałem na niego. Miał całą gębę utytłaną w sosie z burrita, którego właśnie jadł, ale mniejsza z tym. Ważniejszym było, co on tutaj robił! Więc zadałem, a raczej wykrzyczałem to pytanie.
- Zgłodnieliśmy z Gilbertem, więc postanowiliśmy wyjść coś zjeść.
Mrugnąłem, oniemiały. Jak to poszli coś zjeść?
- A, i trochę nabałaganiliśmy w twoim pokoju… - oświadczył, pocierając kark w nerwowym geście. Gilbert wydawał się robić to samo, co komicznie wyglądało w jego postaci.
Odetchnąłem z ulgą. Kurde, serio myślałem, że coś im się stało…
- Ale, co ty tutaj robisz? I dlaczego biegłeś?
- Po prostu myślałem… Eh – zaciąłem się, nie wiedząc co powiedzieć. – Jak zobaczyłem ten bałagan, myślałem, że coś wam się stało i… Ah, z resztą nie ważne już.
- Martwiłeś się o mnie? – ucieszył się szatyn, a jego oczy zamigotały wesoło.
- Nie ma mowy, żebym martwił się o takiego idiotę, jak ty!
Następne co poczułem to jego ręce, obejmujące moją talię. Nie wiem, czy nie mogłem z siebie nic wydusić, dlatego, że rumieniec na to nie pozwalał, czy z powodu znajdowania się w powietrzu. Ile razy mam mu powtarzać, że tego nie lubię?!
- Ay, zapomniałem, że masz lęk wysokości – odezwał się po chwili. Prawdopodobnie moje palce i paznokcie robiły mu małą krzywdę do tego stopnia, że sobie przypomniał.
Gdy mnie odstawił na nogi, poczułem się nieco lepiej. Tak jakby to co mnie przedtem tropiło, odpłynęło gdzieś daleko i nie miało zamiaru już wracać. Wszystko dzięki jednemu objęciu.
- Ahah, Lovi, wyglądasz jak pomidor! – Antonio skomentował moją twarz.
- Nie prawda! – wrzasnąłem, czerwieniąc się jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle możliwe.
- Chodź, wracajmy do domu.
Demon odwrócił się ode mnie i zaczął iść, śmiejąc się razem z Gilbertem, który leciał koło jego głowy. A ja stałem jak głupi z tym dziwnym uczuciem w żołądku i patrzyłem się na oddalającą się postać.
- Ta, wracajmy do domu – powiedziałem do siebie z lekkim uśmiechem na ustach i w końcu ruszyłem, by ich dogonić.
Related content
Comments: 1

AloneBanan [2014-08-02 18:14:07 +0000 UTC]

Bajeczne, fajnie sie czyta. Oby tak dalej.

👍: 0 ⏩: 0